Wychodzimy rano do lekarza.Bierzemy przezornie parasol dla dzieci, niebo wróży solidny deszczyk, a przed nami dłuuuga wyprawa. Cała brygada-czyli ja i dzieciaki; wizyta dotyczy co prawda tylko Starszego, ale trzeba to jakoś hurtem ogarnąć;)
No więc,wskakujemy szybciutko do autobusu, zdążyliśmy w ostatniej chwili. Pomaga nam sąsiadka, która dogląda Chłopców gdy ja kupuję bilet na drugim końcu autobusu. W ośrodku zdrowia, kompletnie niedostosowanym dla rodziców z małymi dziećmi, wdrapujemy się na 2 piętro, wózek Młodszego taszczę na prawym biodrze. Poczekalnia - tłumek starszych ludzi już czeka, a my bez pytania wchodzimy do pokoju pielęgniarek. Małe zamieszanie wprowadza rozbrykany Starszak, po czym siadamy wraz z babcią (dołącza jakiś kwadrans po naszym przyjściu) do lektury książki o dinozaurach (to pierwsze poważnego hobby Starszego:)). Wchodzimy do gabinetu po przeciętnie długim oczekiwaniu i po dwóch minutach, zdiagnozowani, że u syna jest wszystko w porządku, wracamy do Brata i Babci.Wiadomość od specjalisty jest o tyle dobra, że należy się cieszyć zdrowiem Młodego dla samego zdrowia, ale zważywszy na obecne okoliczności, wcale mnie ten stan rzeczy nie zadowolił. Czeka nas zatem jeszcze kilka wizyt i szczegółowe badania krwi...
Opuszczamy przychodnię, wpadając wprost w podmuchy wiatru halnego, szalejącego po ulicach miasta od kilku dni i spiesznym krokiem organizujemy zakupy w osiedlowym markecie; wstępujemy jeszcze na kawę do Dziadkow - tam też czeka nas drugie śniadanko i pożywna kawa. Pogoda tego dnia nie jest naszym sprzymierzeńcem; w drodze powrotnej najpierw czekaliśmy na autobus, który akurat w ferie zimowe nie kursuje(o czym przypomniałam sobie już w domu!), więc"lekko" zmarznięci po 15 minutach postoju, wskakujemy do busika jadącego jakby prosto pod nasz dom. Wysiadamy pod czujnym okiem pasażerów, oglądających (prawie) dyskretnie obrazek w stylu "ciekawe jak Ona sobie poradzi z tym wózkiem i dwójką dzieci". Ale to jeszcze nie koniec... W domu czeka na nas piesek, z którym koniecznie trzeba wyjść na szybki spacer. Deszcz straszy, parasole poszły w kąt, bo żaden z moich Panów nie miał ochoty samodzielnie sobie chronić główki przed deszczem. Trudno. Chwilkę zajmuje nam sąsiad " w bardzo nietypowej sprawie", a w tym czasie czarne, burzowe (!) chmury są już nad naszymi głowami. Pies załatwia jedną ze swych potrzeb i uderza w nas gwałtowny podmuch wiatru; łapię pod pachę Młodszego, żeby się nie przewrócił i biegiem wracamy do domu. Deszcz leje. Jestem zmęczona i rozbawiona zarazem. Nawet tym, że mam upierdliwą sąsiadkę, która boi się mojego psa, bo swoich nie umie upilnować... Jesteśmy (już) w domu. Cicho. Sucho. Bezpiecznie. Boli mnie głowa. Myślę o tym, jak bardzo potrzebuje prawa jazdy. Jak bardzo chcę dawać radę i patrzeć na to wszystko z przymrużeniem oka...
sobota
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Dobra walka nie jest zła ^_^ - zwłaszcza gdy towarzyszy jej zwycięstwo wobec wszelkich przeciwności jako w tym przypadku ;). Dzielna Mamka kolejny raz wyszła z opresji obronną ręką - mocniejsza, bardziej zahartowana, z dumnym czołem wzniesionym prosto ku słońcu radośnie oblewającemu swoim blaskiem oblicze potężnej wojowniczki, której walecznej duszy nie przerazi żaden halny ni wspinaczka na 2 piętro z wózkiem i 2 małych dzieci !!! Brawo dla tej pani ! Karotki jej ;).
Prześlij komentarz